Philippe Saillard, dyrektor zarządzający Nissana na Europę Środkową i Wschodnią: Wielu producentów ponosi dziś straty z powodu nierentownych sieci sprzedaży. Nie można oczekiwać, że sytuacja ta poprawi się w ciągu najbliższych miesięcy. Dlatego moim zdaniem, do obowiązków importerów i producentów należy zadbanie o przetrwanie, przynajmniej najlepszych, dealerów.
Paweł Janas, IBRM Samar: Czy w Europie mamy już prawdziwy kryzys na rynku motoryzacyjnym, czy nadal to zbyt mocne określenie obserwowanego spowolnienia gospodarczego?
Philippe Saillard, dyrektor zarządzający Nissana na Europę Środkową i Wschodnią: Sytuacja znacząco różni się w zależności od rynku oraz od tego, o jakim kanale sprzedaży mówimy. Po pierwsze, nie wygląda ona dobrze, gdy weźmiemy pod uwagę malejący wzrost gospodarczy na Starym Kontynencie. To tłumaczy zmniejszony popyt i musi mieć wpływ na podejmowane przez firmy decyzje o zakupie nowych samochodów. Po drugie, zauważalna jest pewna bariera psychologiczna dotykająca klientów indywidualnych, którzy obawiają się o własną przyszłość; choćby o zachowanie miejsc pracy. Wolą dziś oszczędzać niż wydawać pieniądze. Myślę, że w Europie mamy do czynienia z kryzysem ekonomicznym. Ale to nie wyjaśnia całości zjawiska. Branża motoryzacyjna musi zreorganizować się i dostosować do nowych warunków, które staną się standardem na długie lata. Polska wydaje się wyjątkiem. Mimo, iż kondycja tutejszego rynku nie jest aż tak dobra jak zakładano wcześniej, to wciąż mówimy o wzroście i o rozwoju infrastruktury.
Co zatem w czasach kryzysu sprawia producentom największe problemy?
No, cóż ta lista jest bardzo długa. Przepływy pieniężne to chyba największe wyzwanie. Nasza branża wymaga olbrzymich nakładów na rozwój i badania, na radzenie sobie ze skracającym się cyklem życia auta oraz z koniecznością obecności w nowych segmentach. Jeśli dana marka sobie z tym nie poradzi, to zniknie. Jest też wiele innych wymagań, którym trzeba sprostać. Ale to ekscytujące, pełne wyzwań czasy.
Kryzys w Europie dotknął nie tylko producentów, pod wielką presją są przecież także dealerzy…
To prawda. Główny problem stanowi pogarszająca się kondycja finansowa wielu sieci. Większość firm dealerskich na Starym Kontynencie nie jest bowiem wystarczająco duża by bez problemów poradzić sobie z kurczącym się rynkiem. Ta sytuacja ostatnio bardzo niekorzystnie odbija się nie tylko na przychodach ze sprzedaży pojazdów, ale także na wpływach z obsługi posprzedażnej. Niektóre marki mogą w związku z tym stanąć w obliczu poważnych problemów finansowych. Wielu producentów ponosi dziś straty z powodu nierentownych sieci sprzedaży. Nie można oczekiwać, że sytuacja ta poprawi się w ciągu najbliższych miesięcy. Dlatego moim zdaniem, do obowiązków importerów i producentów należy zadbanie o przetrwanie, przynajmniej najlepszych, dealerów.
Porozmawiajmy teraz o samochodach elektrycznych, w których rozwój Nissan w ostatnich latach dużo zainwestował. Co musiałoby się stać, by zyskały one taką popularność, na jaką, przynajmniej teoretycznie, zasługują?
Nie od dziś wiadomo, że ich sukces zależy od kilku czynników. Po pierwsze potrzebna jest infrastruktura. Jeżeli samochód wymaga podłączenia do gniazdka, trzeba mieć go gdzie podłączyć. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś musiał w tym celu kupić 100 metrów kabla elektrycznego, bo tylko tak mógłby podładować swój samochód mieszkając na 9 piętrze Oczywistą sprawą jest więc infrastruktura. Po drugie potrzebne są: wsparcie i przychylność ze strony polityków oraz władz i samorządów. Jeżeli nie zaproponują one odpowiedniej wizji, niewiele można będzie zdziałać.
A bardziej konkretnie, na jakim wsparciu ze strony władz zależy producentom?
W tych państwach, w których rozwija się rynek aut elektrycznych, klienci mogą liczyć na zachęty promujące korzystanie z zero emisyjnych samochodów. Tak jest w Norwegii, a także we Francji, gdzie za rejestrację pojazdu elektrycznego dostaje się 7000 euro. To znacznie obniża cenę jego zakupu, a auto staje się bardziej przystępne dla klientów.
Na razie jednak nieco niższa od tradycyjnych paliw cena energii elektrycznej nie rekompensuje wysokich kosztów zakupu takiego auta.
Nie ma pewności, że ceny ropy utrzymają się na obecnym poziomie. Niektórzy specjaliści i eksperci przewidują wzrost notowań do poziomu 200 euro za baryłkę. Trudno powiedzieć, kiedy to nastąpi – za rok, czy za dwa lata, – ale jeżeli do tego dojdzie, cena litra paliwa wzrośnie dwukrotnie i wtedy ludzie zaczną inaczej patrzeć na samochody elektryczne.
To właśnie wszystkie te czynniki mogą realnie tworzyć popyt. Producenci, choć nie wszyscy, bardzo w to wierzą. Nadal więc pracują nad pojazdami elektrycznymi. Volkswagen buduje Golfa na prąd, jest też elektryczna wersja Forda Focusa. Do tego grona dołączają pozostałe marki, więc ten segment na pewno powstanie. Kiedy to nastąpi i jak duży on będzie, to już inna kwestia.
Niektórzy eksperci przekonują, że bardziej przyszłościowe niż auta elektryczne mogą być te napędzane wodorem. Nissan też w tym roku na targach w Paryżu zaprezentował koncepcyjny model TeRRA, napędzany tym paliwem. Kiedy auta wodorowe mogłyby trafić na rynek?
Jeżeli prawidłowo rozumiem niektóre specjalistyczne artykuły, mogłoby to nastąpić nie wcześniej niż w 2020 r. W tym samochodzie źródłem energii jest wodór, a obecnie 85% wodoru produkuje się z ropy naftowej. By samochody takie były na prawdę ekologiczne wodór powinien być pozyskiwany z powietrza. My nie dysponujemy jeszcze odpowiednią technologią, ale niektóre firmy już potrafią to zrobić. Jeszcze ważniejszą kwestią jest obniżenie ceny pojazdu napędzanego paliwem wodorowym.
To, dlaczego koncerny tego nie zrobią?
Dziś nie jest to możliwe ze względu na wykorzystanie do produkcji drogich i rzadkich metali szlachetnych. Gdyby udało się pokonać tę barierę technologiczną, auta wodorowe stałyby się realną alternatywę dla pojazdów napędzanych tradycyjnymi paliwami. Jako bonus dostalibyśmy auto emitujące do atmosfery parę wodną, a więc naprawdę zero emisyjne. Auta takie mają też większy zasięg niż samochody wyposażone w silniki benzynowe. Na razie, żaden producent nie planuje seryjnej produkcji takich aut, ponieważ kosztowałby on 5-10 razy tyle, co pojazdy obecnie oferowane na rynku.
IBRM Samar