Nad Oplem, który ma fabrykę w Gliwicach, zbierają się chmury po niespodziewanej rezygnacji szefa tej spółki amerykańskiego General Motors. A w USA narastają wątpliwości co do sposobu, w jaki Waszyngton ratował GM od plajty.
Karl-Friedrich Stracke zasiadał na fotelu szefa Opla nieco ponad rok. Przez ostatnie siedem miesięcy łącząc to stanowisko z posadą szefa GM w Europie. W czwartek po południu Opel ogłosił, że Stracke bez podania powodu ustąpił z obu stanowisk i dostanie nowe specjalne zadania, podlegając bezpośrednio prezesowi GM. Tymczasowym szefem Opla został szef rady nadzorczej spółki, wiceprezes GM Steve Girsky.
Ta wieść spadła jak grom z jasnego nieba. Według Reutersa nie chciał w nią uwierzyć jeden z członków zarządu Opla, który usłyszał o tych roszadach kadrowych od dziennikarza tej agencji. A zapowiedź Opla, że firma dopiero zacznie szukać nowego szefa, tylko potwierdziła, że Stracke raptownie pożegnał się ze stanowiskiem.
– Myślałem, że w ostatnich paru miesiącach między Detroit i Oplem zaczęło się układać lepiej, ale wysłanie takiego sygnału to katastrofa – powiedział niemiecki specjalista od branży samochodowej prof. Stefan Bratzel.
Spór między niemieckimi pracownikami Opla i GM rozpalał się od miesięcy. Amerykański koncern chce, by Opel jak najszybciej znów stał się rentowny. – Przez ostatnie 12 lat straciliśmy w Europie 14 mld dol. To musi się skończyć – powiedział pod koniec czerwca szef GM Dan Akerson. Ale od roku, z powodu kryzysu w strefie euro, kierowcy w Europie kupują coraz mniej aut i cierpi na tym także Opel. Firma ta największe koszty ponosi w Niemczech, gdzie robotnicy w branży motoryzacyjnej zarabiają najwięcej na świecie. I zaciekle walczą o swoje interesy.
Wiosną pracownicy niemieckich fabryk Opla zagrozili wojną GM, jeśli amerykański koncern zrezygnuje z produkcji w Niemczech nowej wersji kompaktowego auta Astra. Murem za robotnikami stanęli szefowie państw związkowych Niemiec, w których znajdują się fabryki Opla.
Zarząd Opla nie ugiął się i w maju zdecydował, że od 2015 r. nowa wersja Astry – ze względów ekonomicznych – będzie produkowana tylko w fabrykach w Gliwicach oraz w brytyjskim mieście Ellesmore Port. To postawiło pod znakiem zapytania przyszłość działającej od pół wieku fabryki Opla w niemieckim mieście Bochum, o której „odstrzeleniu” spekuluje się od lat.
Stracke załagodził spór. W zeszłym miesiącu zarząd Opla zapowiedział, że przedłuży z 2014 r. do 2016 r. gwarancje zatrudnienia dla robotników swoich niemieckich fabryk, a ci w zamian zrezygnują z podwyżki zarobków w tym roku. Zarząd Opla nie krył przy tym, że nie ma auta, które w przyszłości mogłaby produkować fabryka w Bochum. Ale nie przesądził, czy ją zamknie. A gdy dwa tygodnie temu rada nadzorcza Opla przyjęła program rozwoju do 2016 r., wydawało się, że europejska spółka GM przepłynęła nad rafami sporów w Niemczech, szkodliwych dla wizerunku Opla.
– Ten plan widocznie nie zadowolił GM – uznał Bratzel, w tym właśnie upatrując powodów odejścia Strackego. – To wyraźny sygnał, że GM traci cierpliwość, a Girsky uważa, że lepiej upora się z robotą – powiedział Christoph Stuermer z eksperckiej firmy IHS Automotive. Nie tylko analitycy przypuszczają, że szef Opla stracił posadę, bo GM chce przykręcić śrubę Niemcom. W czwartek szef rządu landu Hesja Volker Bouffier powiedział, że obawia się, czy GM nie wycofa się teraz z przedłużenia gwarancji zatrudnienia dla niemieckich robotników Opla. A to będzie grozić kolejnymi waśniami GM w Niemczech.
Ciągną się one od końca 2008 r., gdy po upadku banku Lehman Brothers rozpętał się kryzys finansowy na świecie i GM znalazł się na skraju bankructwa. Sprzedaż aut gwałtownie spadała, a banki nie chciały koncernowi pożyczać pieniędzy. GM poprosił wtedy Niemcy o gwarancje kredytowe dla Opla. Berlin zgodził się pod warunkiem, że amerykański koncern sprzeda większość akcji swojej europejskiej spółki.
Kontrolę nad Oplem za 500 mln euro chciało przejąć konsorcjum kanadyjsko-austriackiej firmy Magna i największego rosyjskiego banku Sbierbank. W ten sposób za grosze Rosjanie uzyskaliby dostęp do najnowszych technologii motoryzacyjnych. A plany te wspierał rząd kanclerz Angeli Merkel, obiecując konsorcjum z udziałem Rosjan 4,5 mld euro pomocy publicznej, na którą miały się zrzucić wszystkie państwa UE posiadające fabryki Opla – także Polska. Ale pod koniec 2009 r. GM ogłosił, że nie sprzeda Opla i zwrócił się do Niemiec o dwa razy mniejszą pomoc, niż Berlin oferował konsorcjum z udziałem Rosjan. Jednak rząd Niemiec tak długo zastanawiał się nad prośbą GM, aż Amerykanie w ogóle z zrezygnowali z niemieckiej pomocy.
Sprawami Opla zajmował się wtedy Nick Reilly, menedżer brytyjskiego pochodzenia od lat związany z GM. Gdy w zeszłym roku jego miejsce niespodziewanie zajął Stracke, w branży samochodowej spekulowano, że amerykański koncern postawił na niemieckiego menedżera, bo chce poprawić relacje z Niemcami przed nieuchronną sanacją tamtejszych fabryk.
Być może obecna raptowna zmiana tego kursu jest sygnałem, że gigant amerykańskiej motoryzacji tak naciska na szybkie ozdrowienie swoich interesów w Europie, bo narastają problemy na rodzimym podwórku koncernu. Przed jesiennymi wyborami prezydenckimi w USA coraz głośniej słychać zastrzeżenia i wątpliwości co do sposobu, w jaki administracja prezydenta Baracka Obamy ratowała amerykańską branżę motoryzacyjną.
Latem 2009 r. ogłoszono upadłość GM. Część majątku tej firmy, wraz z długami GM, przeznaczono do likwidacji. Resztę – wraz z nazwą GM – przejęła nowa spółka. Rząd USA przejął 60 proc. jej akcji za 30 mld dol. To była część z 50 mld dol. pomocy, jaką GM dostało z programu TARP przeznaczonego pierwotnie na wykup złych długów od banków.
Pod koniec 2010 r. GM wrócił na giełdę i rząd USA sprzedał część swoich akcji GM, a koncern dodatkowo spłacił ratunkowe pożyczki, których nie zamieniono na akcje. Szkopuł w tym, że na razie nie ma szans, by odzyskać resztę pomocy. W ofercie publicznej GM sprzedawał akcje po 33 dol. za sztukę, a teraz są one warte ok. 20 dol. za sztukę. Rząd USA ma jeszcze 500 mln akcji GM i powinny kosztować 52 dol. za sztukę, by z ich sprzedaży Waszyngton odzyskał resztę pomocy dla koncernu – mówiła w tym tygodniu w Kongresie USA Christy Romero, szefowa specjalnego inspektoratu nadzorującego pomoc z programu TARP.
Z TARP Waszyngton wydał też 17 mld dol. na przejęcie byłego banku GM, przemianowanego na bank Ally. Akcje tego banku rząd USA chciał przed rokiem sprzedać na giełdzie, ale plan odłożono z powodu zamieszania na rynkach finansowych. – Departament Skarbu powinien opracować konkretny plan wyjścia z GM i Ally – domagała się jednak Romero. Na razie rząd USA sprzedał tylko swoje akcje koncernu Chrysler, który przejął Fiat. Ale Waszyngton nie odzyskał 1 mld dol. z pomocy dla Chryslera, a koncern ten jest jeszcze dłużny 6 mld dol. funduszom emerytalnym swoich pracowników. Także GM ma około 20 mld dol. zaległości wobec swoich emerytów i w tym roku chce wykupić emerytury od swoich byłych urzędników, oferując im jednorazową zapłatę zamiast wypłat co miesiąc.
W tym roku Amerykanie byli też zbulwersowani, gdy wyszło na jaw, że chociaż „nowy” GM nie przejął długów poprzednika, to odziedziczył po nim prawo do 45 mld dol. ulg w podatku dochodowym z tytułu strat, jakie przez lata zgromadził „stary” GM. Dzięki temu GM nie zapłaciło podatku od rekordowego zysku za zeszły rok.
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.biz, Andrzej Kublik