Szefom Volkswagena w ostatnich miesiącach po plecach leje się zimny pot. Marka ma poważne problemy finansowe. I co gorsze, decyduje o tym co najmniej kilka kwestii. Te nawarstwiły się niczym fala ekonomicznego tsunami.
Komunikat płynący z Wolfsburga nie brzmi pozytywnie. Szefostwo Volkswagena mówi o słabych wynikach sprzedażowych i finansowych z pierwszego półrocza 2024 r. To oznacza, że oficjalna stała się informacja, o której w kuluarach mówiło się od dłuższego czasu. Największy, niemiecki producent ma problemy i są one poważne.
Czemu Volkswagen ma poważne problemy finansowe?
No dobrze, ale co tak właściwie sprawiło, że Volkswagen władował się w finansowe tarapaty? W tę trumnę wbitych zostało aż pięć gwoździ. I nie do końca wiadomo, który z nich był największy czy najbardziej znaczący. Zacznijmy jednak od początku, a więc dieselgate. Na początku drugiej dekady XXI wieku media obiegła informacja. Volkswagen oszukiwał w testach emisyjnych. Montował w autach chipy, które zakłamywały wyniki podczas przejazdów pomiarowych.
Sprawa mocno zbulwersowała opinię publiczną. Kierowcy poczuli się oszukani, a władze poszczególnych krajów wkroczyły do akcji. Zaczęły się kontrole, procesy karne, procesy cywilne o odszkodowania i programy odkupu pojazdów. Najlepiej skalę problemu obrazują dwa fakty. Pierwszy jest taki, że akt oskarżenia przeciwko byłemu prezesowi koncernu opiewał na 700 stron. Po drugie Grupa Volkswagena straciła na dieselgate ponad 30 mld euro. Znaczna część tej sumy przypadła na Volkswagena.
Po dieselgate była pandemia, wojna i… nowa polityka klimatyczna
Gdy Niemcom udało się uspokoić nastroje po dieselgate, Unia Europejska zmieniła politykę klimatyczną. Zmusiła producentów najpierw do śrubowania wyników emisyjnych, a następnie spojrzenia w stronę elektromobilności – przy okazji dokładając kolejne nowoczesne systemy do listy wyposażenia obowiązkowego. To oznaczało miliardowe nakłady badawcze, konieczność stworzenia nowej technologii napędowej i… malejące marże. Elektryki produkuje się drogo i mało się na nich zarabia. A jeżeli o zarobkach już mowa, warto wspomnieć o jeszcze trzech gwoździach do trumny Volkswagena. Bo liczy się także:
- pandemia i związane z nią perturbacje. W czasie obostrzeń trudno było produkować auta. Jeszcze trudniej było je sprzedawać. Poza tym pandemia doprowadziła do zerwania łańcucha dostaw np. na półprzewodniki. Volkswagen wpadł zatem z deszczu pod rynnę. Bo gdy kierowcy ponownie chcieli kupować auta, marka nie była w stanie ich produkować. Nie miała z czego.
- swoje pięć groszy do perturbacji popandemicznych dołożyła wojna w Ukrainie. To również oznaczało problem z dostawą wielu komponentów do fabryk. Łańcucha dostaw nie da się przecież zbudować na nowo z dnia na dzień.
- fakt, że konkurencja nie śpi. Konkretnie konkurencja z Chin. Ta coraz mocniej zaczyna zataczać kręgi wokoło Volkswagena. To o tyle kluczowe, że Europa wcale nie jest głównym rynkiem zbytu niemieckiej marki. Nawet 40 proc. pojazdów jest sprzedawanych właśnie w Chinach.
Volkswagen zamknie nawet dwie fabryki. Jest gorzej, niż źle!
Sprzedaż maleje, cały czas rosną koszty produkcji pojazdów, a do tego za Volkswagenem cały czas ciągnie się widmo minionych problemów. Poza tym gama modeli wolumenowych starzeje się, a przyszłość napędów spalinowych nie jest taka pewna. To wszystko sprawia, że Niemcy zaczynają szukać ratunku. Współpracują z chińskimi markami, a do tego planują „zwinąć” część biznesu w Europie. Zarząd marki sygnalizuje możliwość zamknięcia jednej lub dwóch fabryk na Starym Kontynencie. Przy czym jednym z pewniaków ma się stać zakład w Wolfsburgu. To oznacza, że czerwona lampka dla Volkswagena jeszcze nigdy nie świeciła tak mocno. Pytanie brzmi tylko: „Czy oznacza ona chwilowy stop, czy raczej koniec?”.
Źródło: moto.pl