Motoryzacja – dla rządu to piąte koło u wozu?

W działalność polskiej motoryzacji zaangażowanych jest kilkaset tysięcy osób, ale jej przyszłość w dużym stopniu zależy od aktywności zaledwie dwóch: ministra gospodarki oraz ministra finansów. To w zakresie ich kompetencji leży stanowienie prawa, regulującego zasady i ramy, w jakich przychodzi funkcjonować branży motoryzacyjnej. Nieszczęście polega na tym, że w zasadzie nie wykazują oni zainteresowania jej losami. Różnica między nimi polega natomiast jedynie na sposobie, w jaki to okazują: jeden jest na postulaty branży ślepy, drugi głuchy.
O tym, że polski rynek motoryzacyjny kuleje już od wielu lat nie trzeba nikogo przekonywać. Kto nie wierzy, niech spojrzy na statystyki sprzedaży nowych samochodów w Polsce. Ostatni dobry dla rynku rok to … 1999, kiedy sprzedano 640 tys. nowych samochodów. Trzynaście lat później – już tylko 270 tys., z tego część to auta, które zaraz po rejestracji opuściły nasz kraj. Nic dziwnego, że w wyniku tak gwałtownego upadku polska motoryzacja jest solidnie poobijana i mocno kuleje. Tym bardziej potrzebuje przewodnika, który by się nią zajął i doprowadził do stanu pełnego zdrowia.

Wiódł ślepy kulawego
Takim przewodnikiem jawił się jeszcze do niedawna minister gospodarki. To w jego gestii i gestii jego resortu jest „stworzenie najlepszych w Europie warunków prowadzenia działalności gospodarczej” (przynajmniej taką deklarację MG składa na swej stronie internetowej). Wydaje się jednak, że motoryzacja została wyłączona z tego sposobu myślenia o sprawach gospodarczych. Gdy w 2010 roku ważyły się losy produkcji nowej generacji Fiata Pandy ówczesny minister gospodarki praktycznie zgłosił désintéressement dla walki o pozostawienie produkcji w Tychach, twierdząc, że Fiat jest prywatną firmą i sam zdecyduje o lokalizacji produkcji poszczególnych modeli swoich samochodów. „Najlepsze warunki prowadzenia działalności gospodarczej” wydają się w takiej sytuacji mocną kartą przetargową. Jeśli był to as w rękawie, to chyba się gdzieś w nim zagubił…

W grudniu 2012 roku nastąpiła nieoczekiwana zmiana miejsc i w wyniku partyjnych przetasowań na ministerialnym stołku zasiadł nowy szef resortu, znany miłośnik grzybów oraz rzeczywistości wirtualnej. Od razu ostro wziął się do roboty. Jego pierwsze medialne zapowiedzi stanowiły dobrą wróżbę dla producentów i dealerów aut, nie krył bowiem zainteresowania ich problemami. Co więcej, deklarował wolę udzielenia mocnego wsparcia. Niemal od razu zareagował na zapowiedzi Fiata dotyczące zwolnienia z tyskiej fabryki koncernu 1500 osób, czyli niemal 1/3 załogi. „Chciałbym na temat zwolnień w fabryce porozmawiać z centralą Fiata, na jak najwyższym poziomie decyzyjnym. Musimy przedyskutować, czy skala redukcji zatrudnienia jest nieunikniona i co można jeszcze zrobić, by temu zapobiec. Powinniśmy mocno stawiać sprawę ratowania fabryki przez Włochów, tym bardziej, że przez wiele lat Fiat korzystał w Polsce z różnego rodzaju wsparcia dla swoich inwestycji ze strony polskiego rządu.” Takim zapowiedziom można było tylko przyklasnąć. W następnych tygodniach i miesiącach słyszeliśmy z ust ministra jeszcze wielokrotnie o wsparciu polskiej motoryzacji i potrzebie wprowadzenia nowych regulacji, sprzyjających rozwojowi branży. I co? I tak naprawdę nic… Jedynym rezultatem zapowiadanej aktywności, którym minister nie omieszkał się pochwalić było … przyjęcie przez tyskiego Fiata na dwa miesiące 150 pracowników po tym, jak fabryka zwolniła 1450 osób. „W tyskim Fiacie zaczęło się to, co deklarowałem i zapowiadałem: że przyjdą lepsze czasy” – obwieścił minister.

Co ciekawe, w ministerstwie gospodarki działa Międzyresortowy Zespół ds. Wzrostu Konkurencyjności Przemysłu Motoryzacyjnego, który spotyka się na regularnych posiedzeniach już od 2009 roku. Mimo szczerych chęci i olbrzymiego zapału wszystkich uczestników prac zespołu, efekty jego dotychczasowej działalności są dość mizerne. Bez realnego wsparcia tzw. „najwyższych czynników” niewiele da się zrobić. Póki co, jedynym beneficjentem aktywności Zespołu wydaje się być rodzimy przemysł spożywczy, obecny podczas narad w postaci kawy, herbaty, wody mineralnej i słonych paluszków.

W przeciwieństwie do poprzednika obecny minister gospodarki lubi dużo mówić i pisać. Zawsze znajdzie czas, by na swym blogu czy na Twitterze podzielić się ze światem swoimi osiągnięciami. Zainteresowanym sukcesami ministra, jak i tym nieco mniej ciekawym co u niego słychać, rozsyła informacje o swej ciężkiej pracy. Pochwalił się m.in. dokonaniami po dwóch oraz po pięciu miesiącach pełnienia funkcji ministra (a przy okazji także wicepremiera). Lektura obu dokumentów jest wielce pouczająca dla miłośników branży motoryzacyjnej w Polsce. Z raportu o działalności po dwóch miesiącach mogą dowiedzieć się, jak minister rozumie nowoczesny patriotyzm gospodarczy. To: „budowanie relacji i postaw gospodarczych z uwzględnieniem rodzimej myśli technicznej oraz polskiej przedsiębiorczości. To mentalne „stawianie na nasze” na każdej płaszczyźnie procesów gospodarczych. Patriotyzm gospodarczy to często cierpliwość, zimna krew, podejmowanie trudnych decyzji, wybór mniejszego zła. To umiejętność odnalezienia się w zglobalizowanym świecie.”

Pięknie sformułowane. Uskrzydlony lekturą pierwszego slajdu auto-prezentacji ministra Czytelnik z branży motoryzacyjnej już czuje, że wreszcie właściwy człowiek znalazł się na właściwym miejscu, rzuca się na poszukiwanie konkretów dotyczących programu wsparcia dla auto-branży i… nic nie znajduje. Na 28 slajdach słowo „motoryzacja” nie pojawia się ani razu. Za to można przeczytać o priorytetowym programie współpracy z Afryką pod nazwą: Go Africa. Rzeczywiście, aż chce się wiać!

O ile dokument dotyczący działalności po dwóch miesiącach utrzymany jest jeszcze w skromnej tonacji, to ten po pięciu miesiącach nie pozostawia żadnych wątpliwości, o kim jest w nim mowa. Minister gospodarki to: promotor nowoczesnego patriotyzmu gospodarczego (to już wiemy), kreator instrumentów wspierania inwestycji, wspierający doskonalenie prawa gospodarczego, wprowadzający zasadę „dwóch terminów”, promotor kogeneracji, budujący relacje międzynarodowe (tu znów pojawia się sugestia dla Czytelników: „Go Africa”), uczestnik i organizator debat. Wreszcie, minister jest „aktywny w terenie”. Szczególne wrażenie robi mapa Polski z zaznaczonymi miejscami, które odwiedził. Dużo ich, ale jakby z przewagą rejonów Polski wschodniej. To rejon bogaty w lasy i rosnące w nich grzyby, ale zapewne niegodziwością byłoby doszukiwanie się w tym fakcie jakiegokolwiek związku. W dokumencie pojawił się także element motoryzacyjny: minister wziął udział w inauguracji produkcji Opla Cascada. I to wyczerpuje temat samochodowy w ciągu pięciu miesięcy działalności szefa resortu gospodarki. Przynajmniej, jeśli chodzi o to, czym minister pragnie się pochwalić.

Po efektach siedmiu miesięcy ministerialnej aktywności (dlaczego jeszcze auto-laurka nie została rozesłana?) można wywnioskować, że choć początkowo minister widział sens mówienia o znaczeniu polskiej branży motoryzacyjnej, z czasem jego zapał do tej gałęzi rodzimej gospodarki wyraźnie osłabł, wzrok mu się znacznie pogorszył i problemy motoryzacyjne zniknęły z pola widzenia. Wychodzi na to, że jeden z przewodników polskiej motoryzacji po prostu oślepł na jej problemy, co nie wróży zbyt dobrze tym, których z racji pełnionej funkcji ma prowadzić ku świetlanej przyszłości.

Głuchy na motoryzację
Z drugim przewodnikiem sprawa jest właściwie prosta. Minister finansów (i także wice-premier) w przeciwieństwie do swego kolegi milczy na temat motoryzacji, a dodatkowo jest głuchy na jej problemy i postulaty. W skrócie wygląda na to, że kwestia rozwoju polskiej branży motoryzacyjnej jest mu całkowicie obojętna, no, może poza aspektem finansowym. Niektórzy nawet podejrzewają, że jest jej niechętny, ale to zapewne gruba przesada. Głuchota to efekt choroby, nie złośliwości.

Zresztą, główny księgowy Państwa ma większe problemy na głowie. I tu głuchota daje o sobie znać, ograniczając możliwości usłyszenia rad, opinii i zdań wypowiadanych spoza budynku ministerstwa. W wyniku tej przypadłości sypie się już nie tylko ta jedna dziedzina polskiej gospodarki, jaką jest motoryzacja, ale cały budżet Państwa.

Rząd właśnie przygotowuje nowelizację tegoż budżetu, zakładającą zwiększenie różnicy między wydatkami a dochodami z 35,6 do 51,6 mld zł. W efekcie kwota deficytu może wznieść się na poziom najwyższy w historii. Tegoroczne dochody z podatków mają być o 24 mld niższe od zakładanych, a rząd musi poszukać brakującej kwoty. I zamierza znaleźć ją pożyczając 16 mld i oszczędzając (czyli tnąc wydatki) kolejnych 8 mld zł. Oczywiście, winny jest, jak zawsze, kryzys (którego oczywiście w chwili opracowywania budżetu nie było i nie można go było żadną miarą przewidzieć). Jedynie co bardziej złośliwi krytycy poczynań ministra finansów mogą czuć gorzką satysfakcję typu: „a nie mówiłem, że budżet zaplanowano zbyt optymistycznie”? Ale jak tu mieć pretensje do głuchego, że nie słyszy? Pretensje można mieć do siebie, że się nie krzyczało głośniej. Ale gwarancji, że się zostanie usłyszanym i tak żadnej nie było.

Krzyczą i przedsiębiorcy związani z motoryzacją, i niezależni eksperci, a przekaz jest do bólu prosty: motoryzacja jest jednym z głównych filarów polskiej gospodarki, zapewnia setki tysięcy miejsc pracy, generuje miliardowe wpływy z podatków i na całym świecie jest traktowana jako wskaźnik rozwoju i dobrobytu społeczeństwa. Inwestycje motoryzacyjne oznaczają też dobrze płatne miejsca pracy dla wysoko wykwalifikowanych pracowników. Polski sektor motoryzacyjny jest drugim pod względem wielkości sektorem w Polsce. To solidny fundament gospodarki naszego kraju: co szósta złotówka w polskim eksporcie jest generowana przez ten sektor. „No tak” – może powiedzieć Pan minister – „przecież firmy inwestują w naszym kraju. Że w części „komponenciarskiej”? To nawet lepiej, bo ryzyko mniejsze. Każdy z producentów komponentów może dzisiaj dostarczać części do dowolnego producenta”. Rzeczywiście, ta część branży nie może narzekać, chociaż i ją dotyka kryzys. Problem polega jednak na tym, że rozwija się ona głównie dzięki naszym sąsiadom, którzy przyciągnęli do siebie szereg inwestycji związanych z produkcją aut, inwestycji, które już od ponad dekady omijają Polskę. Tak więc niestety, przykładem jednej z takich grup podatników, które próbują głośno, ale bezskutecznie wykrzyczeć dobre rady dla ministra, są przedstawiciele szeroko rozumianej motoryzacji.esteśmy zależni od innych, nie mając żadnego wpływu na sytuację w tych zakładach. Dlatego ożywienie polskiego rynku motoryzacyjnego to dla polskiej gospodarki powinien być priorytet, bez realizacji którego przemysł motoryzacyjny w Polsce będzie dla zagranicznych i krajowych inwestorów coraz mniej atrakcyjny. To skutkować będzie tylko jego zacofaniem, a w dłuższej perspektywie – całkowitym upadkiem. W konsekwencji: negatywnie wpłynie na stan polskiej gospodarki.

W tym kontekście co najmniej dziwi brak zainteresowania Ministerstwa Finansów propozycjami branży motoryzacyjnej dopuszczenia odliczenia pełnej kwoty podatku VAT od zakupionych aut firmowych. Nie chodzi już nawet o ich wdrożenie, chociaż z punktu widzenia branży przyczyniłyby się one do poprawy sytuacji na rynku, ale tak naprawdę o spojrzenie na nie i rzetelną, uczciwą analizę, pozwalającą na wymianę argumentów i wypracowanie najlepszego z możliwych rozwiązań. Bo przecież cel nas wszystkich jest chyba (chcemy w to wierzyć) taki sam – wypracowanie optymalnych przepisów, które z jednej strony pozwolą na rozwój rynku, z drugiej zaś przyniosą wymierne korzyści dla budżetu. Branża, w przeciwieństwie do resortu, bez problemu odkrywa karty dostarczając ministerstwu wszystkie swoje analizy. Niestety, decydenci nie oglądając nawet przygotowanych materiałów pozostają przy swoim, nie dając szans na jakąkolwiek dyskusję. W ten sposób, w sytuacji poszukiwania dochodów, minister finansów rezygnuje ze znacznych dodatkowych wpływów do budżetu. Choć brzmi to paradoksalnie, propozycja branży jest bowiem znacznie dogodniejsza dla budżetu niż pomysł resortu, by umożliwić odliczenie zaledwie 50% VAT. Tym samym rząd kolejny raz nie bierze pod uwagę rozwiązań i analiz przygotowanych przez ekspertów branżowych, wskazujących na zbyt wysoki koszt wdrożenia projektu opracowanego przez Ministerstwo Finansów w stosunku do uzyskanego efektu. Z przeprowadzonej przez IBRM Samar analizy wynika, że w ciągu pięciu lat obowiązywania przepisów bazujących na derogacji, o którą właśnie ubiega się Ministerstwo Finansów, budżet może stracić nawet 4 mld złotych w porównaniu do rozwiązania wskazywanego przez branżę.

Już w pierwszym roku (bazując na danych z roku 2012) różnica w kosztach dla budżetu między propozycją branży a pomysłem ministerstwa wyniosłaby 0,5 mld zł na korzyść tej pierwszej. Jeśli zaś wziąć po uwagę konieczność zapłaty VAT przy odsprzedaży używanego samochodu firmowego, co najprawdopodobniej będzie miało miejsce już w przyszłym roku, dochód budżetu zbliżyłby się do poziomu osiąganego przy obecnie obowiązujących przepisach. Niestety, 50-procentowy próg odliczenia VAT dyskryminuje nabywców tańszych aut, w cenie do ok. 64 tys. zł, którzy stracą na derogacji średnio niemal 900 zł, bo o tyle mniej więcej obniży się średni poziom odliczenia. Zyskają zaś właściciele drogich samochodów, przeciętnie o prawie 4 tys. zł, choć ci, którzy kupią najdroższe auta, cieszyć się będą ze znacznie większych oszczędności. Oczywiście, w wersji przepisów opracowanej przez branżę, zysk tej drugiej grupy byłby jeszcze większy. Jednak pierwsza nie straciłaby, a wręcz przeciwnie – średni wzrost kwoty odliczenia wyniósłby 3,5 tys. zł.

Umożliwienie, jak chce tego Ministerstwo Finansów, odliczenia VAT od paliwa to dodatkowy benefit dla przedsiębiorcy i jednocześnie spory koszt dla budżetu. Rozwiązanie to na pewno przedsiębiorców ucieszy, jednak w żaden sposób nie będzie stymulować rozwoju rynku. Pod względem podatkowym nie ma bowiem różnicy, czy paliwo znajdzie się w baku nowego, czy starego auta. Jeśli już czemuś takie rozwiązanie służy, to tylko rozwojowi szarej strefy. Pozwoli bowiem niektórym firmom na generowanie kosztów, niekoniecznie w uczciwy sposób. Szczególnie w małych firmach, poszukujących możliwości obniżenia kosztów, będzie to wyjątkowo łatwe. Każdy przedsiębiorca ma w rodzinie lub wśród przyjaciół właścicieli prywatnych samochodów, którym nie przysługuje odliczenie VAT, ale którzy chętnie pomogą (odpłatnie lub z przyjaźni) w „pompowaniu” firmowych kosztów.

Oczywiście wprowadzenie rozwiązań proponowanych przez branżę motoryzacyjną nie zmieni nic w tegorocznym budżecie, ale może nieco pomóc utrzymać równowagę budżetów przygotowywanych na następne lata. Może dla odmiany warto zadbać o nie z wyprzedzeniem, nawet jeśli realizować będą je już zupełnie inni ministrowie.

Dla przyszłości polskiej branży motoryzacyjnej, a pośrednio – dla całej gospodarki, rola jaką pełnią szefowie resortów gospodarki oraz finansów jest nie do przecenienia. Dlatego tak ważne jest, by głos branży docierał do nich i przez obu był traktowany z należną powagą. Podobno duńskie przysłowie mówi, że głuchy mąż i ślepa żona zawsze tworzą szczęśliwą parę. Może tak jest w Danii, w tamtejszych małżeństwach. Jednak w przypadku ministrów mniej chodzi o ich szczęście, a bardziej o efektywność ich działań. Ślepota i głuchota tej efektywności zaś nie sprzyjają.

Dariusz Balcerzyk
Wojciech Drzewiecki

IBRM Samar