Czy japońskie auta są wciąż tak bezawaryjne jak 15 lat temu

Motoryzacyjny świat od dekad postrzegamy w ogromnej części przez pryzmat stereotypów i niegdyś wypracowanych pochlebnych opinii o niektórych producentach. Jeszcze dziś polscy kierowcy jak mantrę powtarzają owe niekiedy bezwartościowe slogany, wieszczące niebywałą jakość czy funkcjonalność wybranych marek, nawet po drastycznym jej rzeczywistym spadku. Taka jest właśnie siła zdobywanego przez długie lata wizerunku, zdolna przyćmić nawet szereg konstrukcyjnych wpadek.

Dobitnym tego przykładem jest Volkswagen stawiany jako niedościgniony wzorzec w większości segmentów, który w swojej bogatej historii wypuścił na drogi całkiem sporo finansowych pułapek. Niemniej, niemiecka ikona motoryzacji dla ludu, musi uznać wyższość japońskiej legendzie niezawodności i precyzji wykonania. Sprawdźmy wobec tego, czy samochody marek rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni nadal zasługują na czołowe miejsce w subiektywnych rankingach kierowców.

Aby w pełni zrozumieć japoński fenomen Hondy, Mazdy, Subaru i spółki, w pierwszej kolejności warto przypomnieć sobie fundamentalną odmienność względem europejskiej społeczności. Początkowo wyroby Japończyków postrzegane były podobnie jak jeszcze nie tak dawno auta z Korei – czyli tandetne jednorazówki niewarte większej uwagi. Skuteczna mobilizacja i uczenie się od najlepszych graczy tamtych czasów przyniosły zamierzony efekt. Azjatyckie marki udoskonalając system produkcyjny i stawiając na niewyszukane, lecz sprawdzone rozwiązania techniczne, obniżyła koszty produkcji oraz usterkowość. Europejscy kierowcy oswojeni zostali z brakiem finezji i ciasnymi wnętrzami Toyot i innych dalekowschodnich wyrobów. Co więcej, o dziwo niemal nikt nie zwracał większej uwagi na twarde i tanie tworzywa sztuczne wykorzystywane do wykończenia kabiny, których obecność w europejskiej konstrukcji w mgnieniu oka wywołałaby falę krytyki.

Nie bez powodu osoby zainteresowane kupnem owianego legendą „Azjaty”, upatrywały źródeł trwałości i wytrzymałości całej konstrukcji w miejscu produkcji – Japonii. Jeszcze dwie dekady temu oczywiste było lokowanie zakładów montażowych we własnej ojczyźnie, co rozwiewało wszelkie wątpliwości dotyczące pochodzenia. Nieustające dążenia do redukcji kosztów wytwarzania i usprawnienie całego procesu dostarczenia auta do klienta, skłoniło japońskich włodarzy do uruchomienia fabryk także na europejskim gruncie. Toyota, Honda wraz Nissanem ochoczo zainwestowały w Anglii – gdzie dziś powstają takie szlagiery jak Honda Civic, Toyota Avensis i Nissan Note. Pojawia się zatem słuszne pytanie, czy przeniesienie produkcji na Stary Kontynent jak i rosnące skomplikowanie konstrukcji, odbiło się negatywnie na żywotności japońskich samochodów.

Kierowca sztywno trzymający się stereotypowej opinii, ściśle łączącej miejsce produkcji z jakością wykonania japońskich samochodów, w dzisiejszych realiach ma stosunkowo niewielkie pole do wyboru. Subaru, Mazda i Mitsubishi nie zważając na wysokie podatki importowe obowiązujące w Europie, nadal przywożą swoje pojazdy z dalekiej Japonii. Wbrew oczekiwaniem sporej grupy zainteresowanych, zmiana kraju pochodzenia nie miała większego wpływu na usterkowość.

Wszystkie wątpliwości rozwiewają rankingi awaryjności autorstwa niemieckiego towarzystwa GTU, w których w zależności od klasy minimalnie prowadzą auta rodem z Japonii lub ich zeuropeizowani pobratymcy. Symboliczne różnice punktowe nie mogą mieć zatem żadnego wpływu na usterkowość, jednak na staranność montażu już tak. Niestety, brytyjscy pracownicy nigdy nie słynęli z zapału do pracy i przywiązywania wielkiej wagi do własnych obowiązków. Skutki uboczne zwłaszcza angielskiej produkcji widać w spasowaniu elementów wykończenia wnętrza, dosyć często odstających od siebie.

Poza tymi drobnostkami nie wpływającymi na ujmowaną w rankingach awaryjność, samochody japońskich producentów cierpią oczywiście na szereg innych przypadłości typowych dla nowożytnych konstrukcji. Pod względem liczby niepożądanych usterek silnikowych przewodzą niektóre wersje Nissanów, Toyot i Mitsubishi. A to wszystko sprawka importowanej technologii rodem z Renault, którego słynący z awaryjności diesel 1,9 dCI spotkany jest w wielu modelach Nissana (chociażby w ostatniej Primierze). Warto także wspomnieć nieudany silnik Diesla oddelegowany do napędu Patrola i Navary, będący przedmiotem wielu akcji serwisowych ostatnich lat.

Problemy w Toyotach i Lexusach sprawić może za to, bardzo skomplikowany wysokoprężny czterocylindrowiec 2,2 D4D (obecny w Avensisie i IS), borykający się z problematycznym osprzętem. Jeszcze więcej wrażeń użytkownikowi może dostarczyć Mitsubishi Lancer i Outlander wyposażony w jednostkę 2,0 TDI, pochodzącą z Wolfsburga. Pęknięcia głowic i szwankujący układ wtryskowy to główne jego bolączki. W kolejnych latach nieudany niemiecki silnik zastąpiono własną jednostką o pojemności 1,8 l.

Nie oznacza to oczywiście końca problematycznych silników w japońskich samochodach, bowiem niemal każda wysokoprężna konstrukcja musi zmagać się z filtrem cząstek stałych, dwumasowym kołem zamachowym i zazwyczaj bardzo czułymi na jakość oleju napędowego wtryskiwaczami – niestety niepodlegającymi, w przeważającej części, regeneracji. Są to jednak problemy wspólne z europejskimi silnikami wysokoprężnymi.

Poszukując prawdziwej japońskiej bezawaryjności powinniśmy skierować się w stronę silników benzynowych, z wyłączeniem GDI autorstwa konstruktorów z Mitsubishi. Niezależnie od wytypowanej marki czy pojemności skokowej wolnossącego benzyniaka, nie spotkają nas niemal żadne kłopoty eksploatacyjne związane z wyszukaną budową lub wadami fabrycznymi. Pozbawione jakichkolwiek sportowych konotacji japońskie auta, skutecznie zniechęcają swych kierowców do agresywnej, forsującej jazdy. Nic więc dziwnego, że czynności serwisowe przez długie lata sprowadzają się tylko do wymian oleju, filtrów czy rozrządu.

Swoimi prawami rządzą się oczywiście wszelkie sportowe modele japońskich producentów, a zwłaszcza dwie rywalizujące ze sobą ikony rajdów samochodowych: Subaru Impreza STI i Mitsubishi Lancer EVO X. Napędzane przez zgoła odmienne czterocylindrowe turbodoładowane agregaty, przekazują swą niebotyczną moc zawsze na cztery koła. Jasno sprecyzowane przeznaczenie obu modeli nie sprzyja trwałości.

Postęp technologiczny, zwiększający wydajność silników i poziom wyposażenia samochodów, rzecz jasna znalazł odzwierciedlenie w rosnącym współczynniku awaryjności. Biorąc pod uwagę konkurencyjne wyniki, Toyota wespół z resztą producentów z Japonii nadal zasługuje na miano bezawaryjnych konstrukcji – czego dobitnie dowodzą wszelkie rankingi. Oczywiście, miażdżąca przewaga chociażby Porsche nie może umniejszać japońskiej sztuce budowy bezproblemowych aut.

Piotr Mokwiński

sj, moto.wp.pl